Zdzisław Radulski: - Ruch zastąpi każde lekarstwo Legenda Radomiaka Radom (i nie tylko) Zdzisław „Hrabia” Radulski stale pojawia się na meczach swojego ukochanego zespołu i wciąż daje mu, nawet samą obecnością, niesamowite wsparcie. Mimo, iż skończył w tym roku 88 lat, a zdrowie czasem szwankuje, to kondycji i sprawności mogliby Panu Zdzisławowi pozazdrościć młodsi. – Przez całe życie dbałem o to, żeby jak najdłużej być w niezłej formie – podkreśla Radulski.
To pytanie słyszał Pan już zapewne setki razy, ale nie sposób go nie zadać – jaki jest sposób na długowieczność i zachowanie sprawności w mocno senioralnym wieku?
- Powtarzam to od zawsze, za Wojciechem Oczko, nadwornym lekarzem polskich królów – Stefana Batorego i Zygmunta III Wazy – „ruch zastąpi każde lekarstwo, a żadne lekarstwo nie zastąpi ruchu”. Hołdowałem tej zasadzie od najmłodszych lat, najpierw trochę nieświadomie, bo byłem „żywym” dzieckiem, ale potem już w pełni świadomie, kiedy uprawiałem kolejne spory, pływałem, ćwiczyłem na siłowni, czy po prostu biegałem, a w późniejszym wieku, spacerowałem. Nawet teraz, kiedy po kilku zmaganiach ze zdrowiem wróciłem do względnej sprawności, staram się w miarę możliwości ćwiczyć i jak najwięcej chodzić. Do póki będę mógł, to się nie zmieni.
Pana życie to materiał na gotowy scenariusz filmowy, ale skupmy się na sporcie. Choć najwięcej osób kojarzy Pana z kulturystyki, słynnego bicepsu, a potem pływania, fizjoterapii i masażów, to zaczynał Pan od boksu, ale ta przygoda nie trwała długo.
- Jak mówiłem, zawsze byłem ruchliwy, a dodatkowo żeby nie przepaść na podwórku, trzeba było być kozakiem walczącym o swoje. Byłem bitny, charakterny, ale na trening Broni Radom trafiłem dość przypadkowo, kiedy wraz z dwoma kolegami przyszliśmy popatrzeć jak inni okładają się po gębach. Nagle podszedł trener i zapytał, który jest odważny i chce spróbować walki w rękawicach. Moi towarzysze wypchnęli mnie do przodu, stanąłem do walki i wygrałem ją bez problemu. Potem pokonałem bardziej zaawansowanego chłopaka i tak się zaczęla moja przygoda z boksem. Słynąłem z atomowego ciosu, nie miałem sobie równych w ówczesnym okręgu kieleckim, ale po jednej z walk przestraszyłem się nie na żarty. Znokautowałem swojego rywala, sędzia wyliczył go do dziesięciu, ale on nie wstał. Myślałem, że zabiłem człowieka. Na szczęście ten chłopak przeżył, potrzebował pobytu w szpitalu, ale przeżył i normalnie później funkcjonował. Ja jednak obiecałem sobie, że nie założę już więcej rękawic bokserskich.
Czy następna była już kulturystyka, która na lata pochłonęła Pana bez reszty?
- Tak, choć nie od razu. Ta dyscyplina raczkowała w Polsce, a zetknąłem się z nią w wojsku za prawą… studentów Akademii Sztuk Pięknych. Początkowo ćwiczyłem kamieniami, potem własnoręcznie zrobionymi przyrządami, aż w końcu zostałem czołowym kulturystą, a na pewno jednym z najsilniejszych ludzi w Polsce. Trzeba pamiętać, że wtedy kulturystyka nie polegała tylko na eksponowaniu sylwetki, ale również na próbach siłowych. W przysiadzie ze sztangą nie miałem sobie równych. W swojej, lekkiej przecież kategorii wagowej, bez problemu podnosiłem ćwierć tony, a w ciągu tygodniowego treningu dźwigałem i 100 ton.
To wtedy, po raz pierwszy ludzie zaczęli posądzać Pana o przyjmowanie sterydów…
- Wtedy mówiło się „zastrzyki”. Tymczasem ja nawet nie wiedziałem o istnieniu tego świństwa. Byłem tytanem pracy, nowoczesnych na owe czasy treningów, wszystko osiągnąłem ciężką harówką. I do dzisiaj potarzam chłopakom, głównie piłkarzom, że jeśli chcą coś w sportowym życiu osiągnąć, to niech wystrzegają się sterydów, używek wszelkiej maści, papierosów, alkoholu i nie daj Boże, narkotyków.
To jak to jest ze słynnymi nalewkami Hrabiego Radulskiego?
- Wiem, że o tych moich nalewkach krążą już legendy. Prawda jest taka, że miałem kiedyś takie hobby i robiłem nalewki. Jak w komunie nie można było niczego załatwić, to takim prezentem można było zdziałać cuda. Trzeba było sobie jakoś radzić. A, że te nalewki po prostu smakowały ludziom, to je robiłem i częstowałem nimi. Sam oczywiście też wypiłem kieliszeczek, czasem dwa, ale nie pozwalałem sobie na więcej. Wszystko jest przecież dla ludzi, ale we wszystkim trzeba zachować umiar.
Wracając do sportu – najbardziej kojarzony jest Pan z Radomiakiem. Ta przygoda z klubem zaczęła się 65 lat temu, ale mało kto wie w jakich okolicznościach.
- Jak to w moim życiu bywało i tu trochę pomógł przypadek. Zacząłem pracę w radomskim „Radoskórze”, a moim szefem był Lechosław Chalabry, trener Radomiaka. To on zaprosił mnie na treningi z piłkarzami – miałem im pomagać w budowaniu fizyczności. Dwa razy nie trzeba było mnie przekonywać i od razu wziąłem się do pracy. Potem przez lata pomagałem kolejnym trenerom, a zrobiłem też specjalizacje z fizjoterapii, masażu, więc pracowałem z piłkarzami na wielu polach. Teraz wspieram ich w zasadzie tylko duchowo, bo zdrowie nie pozwala już na więcej.
Nazywany jest Pan „Hrabią Dusz”, bo miał Pan niekonwencjonalne sposoby wpływania na mental zawodników. Na czym to polegało?
- Najogólniej mówiąc, na robieniu dobrej atmosfery, na żartach, na wywołaniu uśmiechu. Wiem, że czasami te moje dowcipy były różnie odbierane, ale koniec końców odnosiły pozytywny skutek. A, że byłem zawsze duszą towarzystwa, to trenerzy często sami prosili mnie, żebym swoimi metodami rozładowywał stres, czy ciężką atmosferę. I ta też było. Piłkarze sami do mnie przychodzili, żeby pogadać, a ja zawsze znajdowałem dla nich czas.
|